Kraków Główny, pociąg powoli zatrzymał się. Przesiadka do Przemyśla dopiero za parę godzin, warto może więc napić się grzanego piwka...? Szukając odpowiedniego miejsca, trafiłem do przyjemnej knajpy, czuć żeglarski klimat. W środku pustawo, jedynie jakiś brodacz sączy sok z buraków i selera z domieszką ginu. Ów podejrzany typ łypie na mnie swoimi kaprawymi oczyma, po czym bezczelnie przysiada się do mojego stolika. Całe szczęście okazuje się być pozytywnie nastawionym do świata osobnikiem lubiącym słuchać Grażyny Dobroń do snu. Mimo wszystko zachowuję ostrożność - zakrwawiony toporek za jego pasem może świadczyć o zmiennych nastrojach jegomościa. Pjetia, bo tak ma na imię (Ukrainiec??) zaprasza mnie do swojego mieszkania, gdzie poznaję Panią domu - Diankę - drwala z babki prababki. Chwilowo siekierę odłożyła na półkę i właśnie kończy doktorat na UJ, a w wolnych chwilach poluje z nożem na niedźwiedzie. Taaak, dzisiaj już nigdzie nie pojadę - roześmiana para uprawia przemyt austriackiego wina na przemysłową skalę... jak tu nie skorzystać z okazji?
A do snu ukołysze nas Grażynka...
Zatem, kierunek: Przylądek Igielny.
Trzy podstawowe kwestie nurtujące ludzi wokół:
1. Jaki jest adres bloga? U góry na pasku, aj?!
2. Czy kupiłem mityczny bilet? Tak, kupiłem mityczny bilet.
3. Czemu on jeszcze nie pojechał?!? Spokojnie Haneczko, opóźnienie było wielowątkowe. Przede wszystkim ktoś musiał orzechy zebrać, a poza tym skręciłem nogę i trzeba było ją wyleczyć, szef nie chciał mnie zwolnić z pracy (pozdro stary! :), montowanie roweru i przygotowania zabrały nieco więcej czasu niż planowałem (o rowerze kiedy indziej), trzeba było pożegnać się ze wszystkimi 10 razy, i na koniec... czy mi się gdzieś śpieszy bloody hell?
Plan jest następujący: uciekam tej cholernej zimie czym prędzej. Pociągorowerem do Bukaresztu, tam załatwiam wizę do Sudanu, następnie Morze Czarne i rowerem do Istambułu. Co potem, we'll see, może poinformuję.