Z Addis wyjechałem z rana następnego dnia po odebraniu paszportu z kenijskiej ambasady oraz poczynieniu zakupów niezbędnych do dalszej podróży. Odcinek do Mojo nie należał do bezpiecznych, a to ze względu na sporą liczbę ciężarówek pędzących po drodze. Jednak kierowcy zawsze dawali znać klaksonem, że wyprzedzają, oraz, o ile było to możliwe, mijali zjeżdżając na przeciwległy pas. Szerokie pobocze ułatwiało sprawę. Po przejechaniu ponad 160 km dojechałem do Ziway, w okolicy którego miałem kontakt do siostry Judyty z misji katolickiej. Bez problemu znalazłem placówkę duchownych, jednak szybko okazało się, że była to inna kongregacja. W sumie co za różnica. Dzięki uprzejmości etiopskiego oraz zgodzie włoskiego księdza otrzymałem jeden z pokojów gościnnych oraz zostałem zaproszony na kolację. Z ciekawości wziąłem również udział w etiopskiej mszy. W większości przypadków obowiązuje tu obrządek ortodoksyjny, jednak odwiedzana placówka implementowała wariant rzymskokatolicki, wzbogacony o lokalne rytmy.
Następnego dnia przed południem dotarłem do resortu Sabana, gdzie po raz kolejny, Kryspin z Justyną przywitali mnie serdecznie. Odwiedziliśmy narodowy park z flamingami, strusiami, antylopkami oraz gorącymi źródłami, a następnie raczyliśmy się jedzonkiem i trunkiem ciesząc się widokiem Langano Lake.
Po ruszeniu w dalszą drogę, nie przejechałem nawet kilometra łapiąc dwie gumy. Pierwsze zetknięcie z bandą dzieciaków otaczających białasa łatającego dziurę w kole. W dalszej kolejności odwiedziłem Shashemenne, Sodo, Arba Minch oraz Konso. O ile, wcześniej jechałem raczej po płaskiej drodze lub w dół, o tyle od Shashemenne zaczął się teren górzysty. Za Konso wjechałem w teren totalnie dziki, przez 100 km przejechałem może przez 3 wioski. Czasem spotkane dzieci, widząc białego, zaczynały krzyczeć i uciekać, co wskazywało, że właśnie pierwszy raz w ich świadomym życiu, zobaczyły bladą twarz. Słonko paliło, krajobraz stanowiły karłowate drzewka z kolcami zamiast liści, generalnie półpustynia, lub bardzo sucha sawanna z małą ilością źródeł wody. Na tym odcinku zużyłem ponad połowę zapasu łatek do kół. Szutrowa nawierzchnia wyjątkowo sprzyjała łapaniu gumy, a naprawa ‘kapcia’ to każdorazowo pół godziny, dobrze jeśli w pobliżu był jakiś cień. Zdarzało się, że zbiegały się wtedy grupki dzieci lokalnie wypasające kozy, by poobserwować dziwnego osobnika. W większości dzierżyły sporego rozmiaru maczetki lub maczugi zakończone prostopadłym ostrzem. Dobrym miejsce noclegowym okazały się tereny przekaźników telefonii komórkowej – otoczone płotem z narwanych kolczastych drzew – naturalnie odstraszały potencjalne zwierzęta lub ludzi. Obóz również rozbijałem przed wioskami, ale dopiero po zmroku szukając odpowiedniego miejsca, tak by lokalni nie wiedzieli o moim pobycie (rozbicie namiotu w dzień równałoby się z ich wizytą).
W końcu dotarłem do Yabelo, gdzie spotkałem Kamila, energetyka po PW (no jeszcze napisanie magisterki zostało…), który pracując dla NGO, instalował panele solarne lub szkolił lokalnych w zakresie ich użytkowania. Wcześniej Kamil miał projekty w Sudanie Południowym oraz Kenii. Kolejny mit obalony – Sudan Południowy jest bezpieczny. Wieczorem zjedliśmy kolację i wypiliśmy parę piwek. Chyba za mało było tego alkoholu, gdyż następnego dnia obaj byliśmy rozłożeni biegunką. Pyszne tibs…
W Yabelo zostałem dwa dni dłużej – lecząc się z przypadłości oraz reperując rower. Przy okazji zakupiłem więcej łatek oraz porządną pompkę. Wzięta z Polski już na starcie okazała się pomyłką. Co ciekawe, przed Yabelo podziałem ją gdzieś, i dobrze.
Do Moyale dojechałem z Piotrkiem, współpracownikiem Kamila. Zainstalowaliśmy panele solarne w jednej ze szkół. W przygranicznej miejscowości zostałem parę dni, w tym czasie poznałem Anglika, Włocha, Holendra, czwórkę Belgów, parę Rosjan oraz Japończyków. Piotrek, pochodzący spod Żywca, pracował dla tego samego NGO co Kamil. Wcześniej brał udział w projekcie w Sudanie Południowym i Libanie, zdarzyło mu się mieszkać lub zwiedzić sporo okolicznych państw, typu Erytreę, Jemen, Emiraty, Egipt, itp. Z pewnością, z oboma Polakami przyjdzie nam się jeszcze napić nieraz piwa.
Po paru dniach, w końcu mogłem ruszyć dalej, zatem – w drogę.