Odcinek z Moyale do Marsabitu musiałem pokonać autobusem. Sytuacja plemienna wciąż nie była rozwiązana, co więcej na tym terytorium grasowały bandy rabusiów. Świadczyły o tym dobitnie spalone ciężarówki, które mijaliśmy w czasie jazdy. Brakowało również asfaltu. Autobus frunął nad ogromnymi dziurami, a pasażerowie fruwali w jego wnętrzu. Takiej drogi lokalnym środkiem transportu nigdy do tej pory nie miałem okazji próbować. Polecam zamiast rollercostera albo pralki.
Marsabit to dziura zbliżona swoim wdziękiem i urokiem do Moyale. Brudne bajoro na głównym placu, sporo szop zbitych 30 lat temu, wszystko pokryte kurzem i pyłem, masa ludzi kręciła się wkoło bez celu, wszędzie walają się śmieci. W jednej z szop kupiłem małe bułeczki. Wyglądały całkiem przeciętnie, tym większe było moje zdziwienie, kiedy spróbowałem je. Były pyszne, brakowało w nich tylko jagód, a smakowały jak drożdżowe jagodzianki wypiekane przez moją babcię z borówek zebranych wokołogilowskich lasach. Zjadłem całą paczkę.
Krajobraz zmieniał się. Z półpustyń i wysuszonych sawann wjeżdżałem w kraj urodzajny i żyzny. Zieleń stała się bardziej intensywna. Karłowate, kolczaste akacje powoli znikały, a w ich miejsce pojawiała się bogata flora – potężne drzewa i różnego rodzaju krzewy – tym razem już bez kolców.
Kenijczycy, w odróżnieniu od Etiopczyków, są uśmiechnięci, otwarci, mówiący po angielsku i rozumiejący koncepcję sarkazmu i ironii. Spałem głównie na posterunkach policji – nie było z tym absolutnie żadnego problemu.
Za Isiolo przeoczyłem zjazd na Meru, trzymając się głównej drogi. Dzięki temu, zamiast 25 kilometrów względnie płaskiej nawierzchni, jechałem 50 km po terenach górzystych. Również dzięki temu ponownie spotkałem parę Belgów w Bentley’u i Holendra na motorze, z którymi wypiliśmy kawkę na poboczu.
2 km przed Meru dopadł mnie deszcz zenitalny, ukryłem się w psuedoszopie, gdzie przeczekałem ulewę. Gdy, jakiś czas później, przestało padać, z pobliskiej kolorowej bramy, którą brałem za front zakładów budowalnych, wyszła grupa 30 ludzi w pasiakach. Mężczyźni ustawili się w karnym rządku i ciekawie mi się przyglądali. Okazało się, że schowałem się w budce strażniczej więzienia.
Meru to mieścina położona na terenie górzystym przy Mount Kenya, zdecydowanie bardziej rozwinięta cywilizacyjnie od Marsabitu czy Moyale. Miasto jednak zupełnie nie jest przygotowane na liczbę samochodów jeżdżących po nim. Wąskie chodniki, o ile w ogóle występowały, utrudniały również poruszanie się pieszych, a wszędobylskie błoto, będące następstwem deszczów zenitalnych i czerwonej, ceglastej gliny, stanowiącej podłoże, powodowały spore problemy w poruszaniu się.
W Meru zahaczyłem się u księży zawiadujących katedrą, udostępnili pokój oraz nakarmili. Następnego dnia poszedłem na poszukiwanie Polaka, prowadzącego sierociniec dla dzieci z HIV’em. Zapewne nie znalazłbym tego miejsca, gdyby nie to, że z przejeżdżającego samochodu usłyszałem ‘Cześć, jesteś Polakiem na rowerze?’. Dzień wcześniej też spotkaliśmy się, byłem jednak zbyt zajęty szukaniem lokum, więc tylko kiwnąłem bladej twarzy w mijającym mnie aucie. Co się odwlecze, to nie uciecze. Zwiedziłem sierociniec – nowy kompleks budynków, ze szkołą, laboratorium medycznym, gabinetem lekarskim i dentystycznym. Ośrodek był przygotowany dla 100-120 dzieci. W porównaniu do warunków etiopskich – raj na ziemi. Zapewne niejeden polski sierociniec mógłby pozazdrościć standardu, przestrzeni i wyposażenia. Wszystko sprawnie zarządzane przez Marka, niezwykle sympatycznego człowieka, który przyjechał do Kenii jako misjonarz, jednak po paru latach porzucił stan duchowny. Cała jego historia, mimo że niezwykle ciekawa i barwna, jest zbyt długa, bym ją tutaj opisał. Po obiedzie, na który zostałem zaproszony do domu Marka, udaliśmy się do Isiolo, gdzie spotkaliśmy się z zarządzającym lokalnym szpitalem Polakiem, będącym prywatnie synem znanego polskiego seskuologa z grzywą.
Spotkałem się również z siostrą Dominiką – niewidomą siostrą z Polski, a potem przez przypadek natrafiłem na Pawła – rodaka, który, z dość dużymi przygodami, stara się otworzyć sierociniec między Meru a Isiolo. Chwilę potem przyszedł Andrzej - drugi były ksiądz.