Z Nairobi do Hell’s Gate jest niecałe 100 km, można wybrać highway albo Old Naivasha Road, obie częściowo przez góry. Ta druga obfituje w dużą liczbę ciężarówek, mimo to piękne widoki mogą rekompensować poziom spalin.
Przed Hell’s Gate spotkałem autochtona na czarnej mambie (tak Kenijczycy nazywają prosty, bezprzerzutkowy rower, na którym jeździ większość tutejszych cyklistów), który zaproponował wspólne pedałowanie. Nie ma to jak lokals znający teren, poszlajaliśmy się do końca dnia trasami wzdłuż jeziora – zobaczyliśmy sporo zwierząt, była smażona rybka i ciepłe piwko. Następnie udałem się do polecanego przez parę osób campingu Carnelley’s, gdzie spotkałem Paula – Szkota z psami, spożywającego napój chmielowy w towarzystwie dwóch anglosasów – sir Pułkownika i mister Tuckera. Do wspólnego ogniska dosiadło się jeszcze dwóch Amerykanów. Następnego dnia bolała głowa od czytania poematów lirycznych i picia soku z marchwi.
Z rana, wraz z sir Pułkownikiem, zrobiliśmy kawusię, ponarzekaliśmy na nierobów z EU oraz dziwnych Hindusów, doceniliśmy pracę rybaków i pięknie mieniący się słońcem las. Następnie objechałem Hell’s Gate, gdzie spotkałem dwie Polki i Czecha. Kiedy przystępowaliśmy z sir Pułkownikiem do gotowania obiadu z resztek jedzenia, jakie wygrzebaliśmy z naszych bagaży (dostarczyłem puszkę tuńczyka i cebulę, sir Pułkownik ziemniaki, pomidora i kapustę), popijając jednocześnie herbatkę z ogniska, pojawili się… Els i Greg, którzy wyjechali 100 km za Nairobi, aby następnie w jednym z 40 różnych campingów natrafić na typa, z którym urzędowali parę dni wcześniej i który powinien być już w Tanzanii. Tak to już jest. Na komary prewencyjnie tonik, a przecież toniku samego się nie pije.
W drodze powrotnej zwiedziłem krater Longonot. Dość morderczy dzień. Ulewa dopadła mnie w momencie, kiedy schodzac, doszedłem do zabudowań administracyjnych parku. Wyśmienicie.