W Pangani mam małe problemy z gotówką, gdyż okazuje się, że nie ma bankomatu, Western Union nie wymienia pieniędzy, a o płaceniu kartą zapomnij. Po czasie rozwiązuje problem i przeprawiam się promem na drugą stronę. Pedałuję dalej, w końcu widzę reklamę Beach Crab Resort. Spotkałem wcześniej dwóch Niemców pracujących w tym miejscu, postanawiam ich odwiedzić. Na miejscu okazuje się, że cały ośrodek należy do Niemca. Czwórka ludzi gra w siatkówkę plażową. Rozpoznaję dwóch Izraelczyków poznanych w Moshi w Pamoja Cafe, grają przeciw niemieckojęzycznej parze. Karin jest jednak ze Szwajcarii, neutralna, hehe. Po chwili przekomarzania mówi, że następnego dnia z rana odpływa łajba rybacka na Zanzibar, płynę? Natürlich, meine liebe Schwieizerin. Zatem, Karin, Tom i Eitamar, Mira z Mołdawi i Jurgen z Niemiec (nie ten grający w siatkę, inny). Nowa drużyna pierścienia sformowana. Jutro pobudka przed szóstą. Fredie, nadchodzę!
Czemu nazwa Crab Resort? Rano i wieczorem można zobaczyć setki różowych krabów łażących po plaży. Cała masa śmiesznych, bo chodzących bokiem, stworzonek z wyłupiastymi oczyma, które na widok idącego człowieka niezwykle szybko umykają do oceanu, w dżunglę lub do dziur wykopanych na plaży.
Spotkałem fajnych ludzi w tym miejscu (o tym w następnym wpisie), jednak samego miejsca nie polecam. Ośrodek należy do Niemca, obsługa jest z Niemiec co czuć, trudno to ująć słowami. Na całej trasie, spotykam się z ludźmi otwartymi, typu ‘karibu dude’, pogadajmy, złapmy kontakt, ci tutaj są jacyś spięci, sztywni, akuratni, bez poczucia humoru, nierozumiejący sarkazmu, nie ma tej życzliwości – może dlatego że jestem z Polski, cholera wie. Do tego względnie drogie, a wieczorem w restauracji słychać tylko niemiecki, głównie starsi ludzie, o 22 jest już cisza. Bleee, generalnie polecam omijać takie miejsca szerokim łukiem.