Dnia następnego, będąc w stanie euforii po rozwiązaniu nadludzkim wysiłkiem moich problemów, zapomniałem zatankować. Wjechałem za to w góry, przepiękne i majestatyczne. Takie, jak sobie wyobrażałem, że będą w Afryce, porośnięte nieprzebraną dżunglą, gęstą i zdecydowanie niebezpieczną, mieniącą się tysiącem odcieni zieleni, tonącą na przemian w promieniach słońca i w gęstej mgle, rozciągającą się po horyzont i zapierającą dech w piersi. W tak pięknych okolicznościach zabrakło mi benzyny, gdzieś w gąszczu, gdzie poza asfaltem, jedynym znakiem obecności gatunku ludzkiego, była tablica z napisem ‘Arrive alive’.
Nadludzkim wysiłkiem… udało się…
Jednak nie byłem sam. Muzungu muszą wydzielać zapach przyciągający lokalnych mieszkańców, inaczej tego nie wytłumaczę, po paru chwilach delektowania się odgłosami dżungli, zza pobliskiego krzaka wyłonił się młodzian, który zaoferował się, że za 3 tysiące kwachów (tak, nasz minister sportu, Olek ma swoją walutę w Afryce) zaopatrzy mnie w litr substancji idealnie spływającej po podniebieniu… a nie sorry, w litr benzyny mnie zaopatrzy. Uradowałem się niezmiernie, ucieszył się autochton… Uśmiechaliśmy się tak do siebie czas jakiś (nasza rozmowa przebiega na migi, gdyż dziwnym zbiegiem okoliczności nie znam narzecza Tumbuka), aż w końcu z jeszcze większym entuzjazmem wyjaśniłem memu nowemu przyjacielowi, żeby spadał na drzewo i jeśli chce to może mi dostarczyć 2 litry za 2 tysiące. Romek (tak go nazwałem) zgodził się czym prędzej, zaprowadził mnie do chatki nieopodal, gdzie przy palenisku jego mamuśka gotowała strawę, a sam wziąwszy pieniądze pobiegł, a biegać potrafił szybko. Zanim wrócił, zrobiło się szaro, więc postanowiłem przenocować u mojej nowej rodzinki, tym bardziej że zaprzyjaźniłem się z dzieciakami, prawdopodobnie rodzeństwem Romka, które, o dziwo, znały trochę słów po angielsku. Głównie części ciała. Zacząłem je przepytywać, uczyć nowych zwrotów oraz poprawnej wymowy. One, w zamian, pośpiewały mi religijne piosenki w Tumbuka, good bargain dude.
Podczas rozbijania namiotu, której to czynności przyglądała się cała rodzina (ile oni mają tych dzieci schowanych po krzokach…), na ziemię upadł mi kluczyk od łańcucha od motoru. Fakt ten zauważyłem dokładnie sekundę przed tym, gdy z drzewa zeskoczyła małpa chwyciła sznurek z kluczykiem i uciekła z powrotem na drzewo. Dzieciaki miały radochę, no a ja mam drugi kluczyk, całe szczęście, bo tamtego już nie odzyskam. Wredne małpiszcze.
Kiedy skończyłem rozbijać namiot, zapadła ciemność, dzieciaki nadal mnie otaczały, a ja już byłem trochę nimi zmęczony i chciałem po prostu iść spać. Nie było mi to dane, mamuśka podesłała prażoną kukurydzę na podwieczorek, a pół godziny później, już tylko z najstarszym z małych dzieci, siedząc na ziemi w ciemnościach zjedliśmy simę (ugali) z fasolą na kolację. Serdecznie podziękowałem w suahili, zapominając, że oni tutaj nie paniemaju pa suahili. Mamuśka zaczęła się śmiać, a tatusiek zaprosił mnie do ich domku, gdyby zaczęło padać.
Ulewa nadeszła o 4:43. Zdążyłem schować mego rumaka i plecak pod zadaszone palenisko i ukryć się w namiocie, z zaproszenia nie było sensu korzystać, byłbym kompletnie przemoczony. Sztormisko minęło koło 6, kiedy to ranne wstają zorze…szty w mordę, zadaszenie było atrapą, pułapką zastawioną na muzungu przez niecną mamuśkę, a mój plecak był przemoczony do suchej nitki!
Zacząłem się pomału pakować, a mamuśka zaprosiła mnie na śniadanie. Jednak nie chcąc nadwyrężać gościnności, pamiętając o zastawionej na mnie pułapce, grzecznie podziękowałem. Zostałem zatem obdarowany miską pomarańczy i jednym ogórkiem. Zdając sobie sprawę z ilości gąb do wykarmienia w tej małej społeczności, wziąłem jedną pomarańczę, a mamuśce wsadziłem w styrane życiem dłonie trochę kwachów (najchętniej dałbym jednego spasionego razem z Jolką, co by pracowali razem na polu kukurydzy, łapiąc co i rusz choroby tropikalne, no ale cóż). Ruszyłem dalej.
Na dostarczonej przez Romualda benzynie dotarłem z powrotem nad jezioro, do rybackiej miejscowości położonej nad przepiękną zatoką, w której stał zakotwiczony jeden statek. Sceneria idealnie jak z filmów o piratach. Targ rybny, wszyscy krzyczą, a obok laguna, turkusowa woda i ów okręt. No i… stacja benzynowa, w końcu mamy XXI wiek, heloł! Pomknąłem dalej, szukając jakiegoś przyjaznego zjazdu na plażę. Droga wiła się jednak kilkaset metrów od brzegu, a od wody oddzielała mnie gęstwina chaszczy (ładne wyrażenie ‘gęstwina chaszczy’…). W końcu znalazłem dogodną ścieżynę i skierowałem się nad jezioro, celem wysuszenia i wyczyszczenia rzeczy po ulewie.
Kiedy rozwiesiłem mokre ubrania oraz wyczyściłem namiot pojawił się właściciel ziemi (widać w Malawi można posiadać grunt), który nie miał absolutnie nic przeciwko mojej obecności na jego terenie, chciał jedynie dowiedzieć się co słychać, no i trochę ponarzekać na los. Otóż 3 lata temu pewne małżeństwo przybyło tutaj z odległej krainy i postanowiło kupić ten teren, a następnie wybudować tutaj malutki lodge, a Richard miał być managerem ośrodka. Parka dograło prawie wszystko, zostawiło nawet Richardowi pieniądze na wyrównanie terenu i posadzenie kwiatów. Niestety, po powrocie do kraju u kobiety został zdiagnozowany rak i po małżeństwie ślad zaginął. Marto L., mam nadzieję, że dałaś radę i razem z Robertem jeszcze wrócicie w to przepiękne miejsce. Richard śle pozdrowienia i tęskni za wami. Tak, małżeństwo było z Polski, a ja dziwnym trafem zjechałem właśnie w tę ścieżynkę. Czasem to wszystko mnie zadziwia.
P.S. Tak naprawdę mamuśka nie zastawiła na mnie pułapki, tylko po prostu mają dziurawe zadaszenia nad paleniskami… już nie podejrzewajcie tych ludzi o taką zawiść, serio, co jest z wami?