Po drodze spotkałem kilku podróżników.
Jeszcze przed Iringą – Eda z Londynu oraz Alexa z Włoch. Razem do CapeTown. Ed wystartował jakiś czas po tym, gdy po 16 latach jego żona wyjechała do Singapuru i stwierdziła, że w sumie to koniec. Bez jednej kłótni, o tak, skończyło się. Z Anglii skierował się do Hiszpanii, Portugalii, potem z powrotem do Francji, przez Bałkany do Ankary, by w końcu wrócić do Istambułu i przelecieć do Kairu. Egipt i Sudan bezpieczny – przekonuję się o tym po raz kolejny. Ed chyba przebolał swoją stratę, w Hiszpanii poznał Kolumbijkę, a jako że zna hiszpański, po dotarciu do południowego skraju Afryki leci do niej do Ameryki Południowej. Jak stwierdził, zaczął doceniać daną mu wolność, a z takim akcentem i blond włosami, cóż życie nabiera niespodziewane kolorytu. Alex dołączył w Egipcie, wesoły Włoch, w sumie niewiele o nim wiem ;)
W Mzuzu spotkałem dziewannę z RPA (Mitzie Van Der Merwe - jak to brzmi! uwielbiam holenderskie nazwiska :), pogaworzyliśmy sobie, fajna laska. W RPA przebudowali ciężarówki na busocampery, potężne pojazdy dla turystów. Podróż z Cape Town do Nairobi trwa około 60 dni, jeszcze inny sposób podróżowania. Biznes się kręci.
Natomiast w drodze do Lusaki, minąłem Holenderkę, która przebackpackowała sama z Nairobi do Lilongve, gdzie kupiła rower – czarną mambę, bardzo prosty rower bez przerzutek, do którego gumowymi linkami przyczepiła swój plecak i powolutku pedałuje do Cape Town. Odważne dziewczę.
Na granicy z Zambią natrafiłem na dwóch Anglików, młodych chłopaków po liceum, którzy również pedałują z Egiptu na południe.
Pod Lusaką, małżeństwo holendersko-kanadyjskie (spotkali się 2 lata temu pracując w Arabii Saudyjskiej) wraz z drugi Holendrem. Wypasionymi Toyotami (jeszcze takich nie widziałem) jechali z Dubaju na Przylądek Igielny.
Wszyscy oni posiadają wspólne cechy – otwartość, brak uprzedzeń, łatwość w nawiązaniu kontaktów. Aż czasem robi się tęskno za czarnogrodem i ksenofobią niektórych małych Polaków :D , zwłaszcza tych w tv (Antek tęsknię!).
Jednak Zambia to już zachodnia cywilizacja, masa białych turystów, banki, supermarkety, światła na skrzyżowaniach. Campingi są przeważnie własnością białych, głównie Anglików lub Holendrów. Spotkanie białego podróżującego w jakikolwiek sposób to żadna sensacja. Oby w Botswanie było z powrotem po staremu…
I Azjatów z aparatami można zobaczyć… bieda ;)
Apropo Azjatów, moja Hiromi… http://www.youtube.com/watch?v=PHi4tFz-F0g